Prezentujemy Państwu prace nadesłane na konkurs „Opowiadanie wielkanocne”:
NAGRODA GŁÓWNA W KATEGORII „DZIECI DO 12 R. Ż.
Liliana Bulak, kl. IV, Zespół Oświatowy w Żelkowie – Kolonii,
Wielkanocny wiatr
Pewien wiosenny, przejrzysty wiatr, o włosach tak długich, jak słoneczne smugi światła wplecione w śwież rozkwitające płatki różowych i białych lilii, chciał się dowiedzieć po co światu potrzebna jest Wielkanoc. Przemierzał włoskie góry, obfite w słońce chorwackie plaże i mroźne lodowce na Antarktydzie, lecz nigdzie nie znalazł odpowiedzi. Wreszcie dotarł do Polski. Z wielką ciekawością pędził przed siebie, aż przybył do niewielkiej miejscowości Żelków – Kolonia. Zatrzymał się tuż przy szkole. Jak przeczytał na tablicy informacyjnej, była to Szkoła Podstawowa im. Adama Mickiewicza. Miał nadzieję, że się czegoś tu dowie. Pytanie po co światu Wielkanoc nie dawało mu spokoju już od dawna. Nurtowało go coraz bardziej. Niestety, szkoła była już zamknięta. Niechcący podsłuchał jednak rozmowę mamy i córki. Głosy dobiegały z terenu. Wiatr ma moc przydmuchiwania śpiewnych historii, czasem nawet tajemnic.
– Mamo, dokąd jedziemy – spytała z zaciekawieniem córka.
– Dzisiaj Wielkanoc, jedziemy do babci i dziadka, jak co roku, Lilciu – odrzekała ze spokojem, odświętnie ubrana mama.
– Jej! Misia! Marika! Wsiadajcie szybko! Słyszałyście, jedziemy do babci
i dziadka. Dzisiaj już jest tak oczekiwana Wielkanoc – wołała radośnie dziewczynka do swoich sióstr.
Słysząc o Wielkanocy, wiatr postanowił udać się z nimi, wierząc, że znajdzie odpowiedź na swoje pytania. W drodze było głośno, jak to w rodzinnej podróży. Co prawda, rodzice upominali dzieci, że trzeba się wyciszyć, bo to ważny, wyjątkowy dzień. Ale na próżno. Emocje nie pozwalały na spokojną podróż.
Nagle usłyszał coś, co go szczególnie zaciekawiło.
– Cieszę się, że jedziemy do dziadków, ale właściwie, to nie bardzo rozumiem, czym jest ta Wielkanoc – powiedziała zamyślona Liliana.
– Wielkanoc to piękne i najważniejsze święto. Upamiętnia mękę, śmierć
i zmartwychwstanie Pana Jezusa. Zmartwychwstanie jest początkiem nowego życia. Niesie nadzieję i wiarę w odrodzenie – zaczęła wyjaśniać mama.
Wiatr cichuteńko szumiał. To gwizdał. To świstał. To znów szeleścił. Zamilknął na chwilę w zadumie. I znowu zawył. Huknął. Musnął delikatnym powiewem dłonie Liliany, tak, że aż poczuła dreszcze.
– Hm. A dlaczego byliśmy wczoraj z koszyczkiem pełnym pyszności
w kościele? – dopytywała tym razem Misia.
Liliana nie był w stanie wydobyć z siebie ani słowa. To dziwne. Rzadko to się zdarza. Zazwyczaj wie co odpowiedzieć w każdej sytuacji. I ma wiele do powiedzenia. Bywa dociekliwa. Potrafi zaskoczyć pytaniem lub swoją interpretacją. Teraz milczała. Na jej twarzy malowały się nieśmiały uśmiech
i niedowierzanie chyba.
Tymczasem mama odrzekła:
– Aby ksiądz poświęcił pokarmy i pobłogosławił je.
– Ale po co? – do rozmowy włączyła się jakby nieobecna do tej pory Marika.
– Święcenie koszyczka jest właśnie symboliczne. Jajko to symbol życia.
A do koszyczka wkładamy jajka i inne pokarmy, którymi dzisiaj będziemy się dzielić podczas wspólnego uroczystego śniadania – niestrudzenie tłumaczyła mama.
Wreszcie dotarli na miejsce. Był to niewielki dom z dużym, pięknym ogrodem pełnym drzew, krzewów i kwiatów. Wszyscy weszli do środka, oprócz wiatru, który przycupnął przy otwartym oknie. Wnętrze było miłe i przytulne, lecz największą uwagę przyciągał pięknie udekorowany i zastawiony pysznościami stół. Okryty białym jak śnieg obrusem, który na rogach miał wyhaftowane piękne wzory nawiązujące do świąt wielkanocnych. Na nim ustawione były smakowite potrawy, których woń dało się wyczuć przez otwarte okno. Były tam żur z kiełbasą, ćwikła z chrzanem, okazała pascha wielkanocna. Na stole przeważały jajka w różnym wydaniu. Po chwili wiatr poczuł zapach słodkiego mazurka
i lukrowanej baby, która stała niczym latarnia morska. Wiatr widział jeszcze radosne miny, błysk i szczęście w oczach dziadków oraz gości, serdeczne uściski i powitania, ciepłe słowa i miłe gesty. Widział też jak wszyscy zasiadają przy wspólnym stole, dzielą się jajkiem święconym. Zauważył z jaką serdecznością odnoszą się do siebie. I zrozumiał po co ludziom Wielkanoc. Odczuł to. Usłyszał. Zobaczył. Dotknął. Doświadczył. Wszyscy siedzieli przy wspólnym stole. Mówili sobie miłe słowa. Cieszyli się z ciepłego, wiosennego powiewu wiatru. Czule go zapraszali, szepcząc: Chodź wiosenny wietrzyku. Wiej nam wiej. Powiewaj dobrocią wiosennych chwil.
Wiatr zrozumiał, że znalazł odpowiedź na nurtujące go pytanie. Dowiedział się, że Wielkanoc to najważniejsze święto, które zbliża ludzi, daje wiarę i nadzieję w dobro człowieka i świata. Czyni piękniejszym otoczenie. Spojrzał jeszcze raz w okno. Uśmiechnął się sam do siebie i odfrunął. Wcześniej objął delikatnym powiewem aurę panującą przy stole. Będzie ją rozdawał innym, może samotnym, może szczęśliwym, albo mniej szczęśliwym…
Zauważył jeszcze, jak w ogrodzie zajączek chowa słodkie, świąteczne jajeczka.
A ty, czytelniku, pomyśl, czy wiesz, co skrywa się za podmuchem wielkanocnego wiatru…
WYRÓŻNIENIE W KATEGORII „DZIECI DO 12. R.Ż”.
Piotr Mróz, kl. IV. Zespół Oświatowy w Żelkowie – Kolonii
Wielkanoc ma swoją moc
Króliczek wielkanocny o imieniu Adaś mieszkał w norce w lasku, nieopodal domu rodzinnego rodziny Mrozów. Za każdym razem, gdy tylko zbliżał się świąteczny czas, króliczek przynosił na Wielkanoc i chował w ich ogrodzie czekoladowe jajeczka. Dzieci bardzo lubiły te spotkania z króliczkiem, a i rodzice byli zafascynowani zachowaniem uroczego stworzenia.
Działo się to w wyjątkowo w tym roku ciepły, świąteczny poranek, gdy szczęśliwa rodzina jadła śniadanie. Tymczasem króliczek spacerował po podwórku i chował jajeczka pełne marzeń. Oczyma wyobraźni widział radość ludzi. A to przecież nie zawsze się zdarza.
Nagle zauważył, że wszystkie niespodzianki zniknęły. Rozejrzał się
i spostrzegł szopa, który chował czekoladowe cudeńka do worka. Króliczek próbował go powstrzymać przed złym zachowaniem. Usiłował go nawet złapać, ale na marne. Szop był zwinniejszy. Uciekł ze wszystkimi niespodziankami. Dzieci posmutniały, gdy się okazało, że w tym roku nie ma pochowanych słodkich marzeń. Posmutniał też i króliczek. Przecież to jemu sprawiało największą radość obdarowywanie i uszczęśliwianie dziecięcych serc. Wyszukał resztki słodkości
i ponownie pochował w ogrodzie. Rodzina Mrozów nakryła do stołu. Zjadła pyszny żurek. Niby wszystko było, jak co roku. A jednak…
Odwiedzili ich bliscy. Malutkie króliczki bawiły się w ogrodzie, starsi miło spędzali czas, rozmawiając przy stole. Króliczki z rodziny chwaliły się otrzymanymi niespodziankami. U państwa Mrozów było zaś bardzo skromnie. Ich niespodzianki przechwycił przecież Szop. Rodzice tłumaczyli im, że
w Wielkanoc liczy się coś innego, niż czekoladowe jajeczka.
Następnego dnia był lany poniedziałek. Króliczek Adaś wstał z uśmiechem na twarzy. Ukrył się i wypatrywał każdego, kto zbliżał się do jego norki. Następnie obficie go oblewał wodą, tłumacząc, że to zgodne z tradycją. O tak tradycja tak wymaga.
Tego dnia bitwa na wodę trwała też wśród dzieci u państwa Mrozów. Króliczek dołączył się do nich. Zaatakował strumieniem wodnym. Dzieci radośnie popiskiwały. Ileż tam było emocji, wiary w zwycięstwo. Dołączył do nich syn sąsiadów Mrozów. I kolejne dzieci, kolejnych sąsiadów. Zabawa trwała. Czasem mogło się wydawać, że to nie była zabawa, ale prawdziwa walka. Króliczek czołgał się, patrząc, czy żadne z dzieci go nie śledzi. Już wcześniej opracował strategię, zostawiając koszyk słodkości w ogrodzie. Oczywiście zjawił się Szop. Wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa. Wystrzeliły armatki wodne.
W ruch poszły wszystkie wiadra i wiaderka. Konewki i koneweczki. Nie pozostawiono suchej nitki na szopie. Nawet dorośli przyłączyli się do akcji.
A wszystko po to, by dać nauczkę rabusiowi.
Szop, ociekający w strugach, przeprosił. Wyznał, że źle uczynił. Zazdrościł innym, że mają święta. Mają prezenty, niespodzianki, a przede wszystkim wspólnie miło spędzają czas. Obiecał, że już nigdy nie zachowa się tak, jak wtedy.
Zrozumiał, czym jest odrodzenie. Zaczął inne, nowe życie. Wielkanoc ma swoją moc. Przywraca wiarę w dobro. Uszczęśliwia. Łagodzi skutki zła.
WYRÓŻNIENIE W KATEGORII „DZIECI DO 12 R.Ż”
Amelia Rzewuska, kl. IV, Zespół Oświatowy w Żelkowie – Kolonii
Niesamowite tradycje z zajączkiem
Pamiętam, jak babcia opowiadała mi o wielkanocnym króliczku
i o tradycjach świąt wielkanocnych. Pamiętam jej dłonie, czule przygotowujące smaczne mazurki. Pamiętam jeszcze jej zaszklone oczy czule patrzące na mnie, gdy ozdabiałyśmy jajka.
Był wiosenny poranek. W ogródku rosły bazie i rozkwitały kwiaty, a wraz z nimi nadzieja na dobro człowieka. Dopiero wstałam i rozglądałam się po pokoju. Wyjrzałam też przez okno. Zobaczyłam króliczka. Pomyślałam skąd się tu wziął? Pomyślałam jeszcze skąd się w ogóle wzięły święta wielkanocne? Zastanowiłam się przez chwilę. A później w mojej głowie zrodził się pomysł. Szybko się ubrałam i pobiegłam do ogrodu. Nie wiem skąd, ale unosił się niepotykany zapach różnych potraw. A cały ogród wyglądał jak zaczarowany stół wielkanocny. Krzewy stały się jajkami wielkanocnymi, tuje – wielkimi babami, trawniki lśniły niczym mazurki. Byłam onieśmielona. Nagle wyskoczył króliczek. Miał puszysty ogonek wyglądający niczym bazie. Był ubrany odświętnie. Miał też eleganckie buciki. A ja ubrana byłam w wiosenne spodenki, przewiewną bluzkę i sportowe buty.
I mocno się przestraszyłam się.
– Witaj dziewczyno – wykrzyknął radośnie.
– Witaj – odrzekłam zdezorientowana.
– Jak masz na imię?
– Amelia – wyszeptałam.
– A ja Piotrek – odrzekł śmiało.
Pomyślałam sobie wtedy, że to tak, jak mój brat. Ale nie powiedziałam tego. Ciekawiło mnie skąd się wzięły święta wielkanocne. I postanowiłam podpytać to sympatyczne stworzenie, które wydawało się co nieco wiedzieć na ten temat.
– Skąd się wzięły święta wielkanocne?
– Z wyobraźni człowieka.
– Chciałabym poznać tradycje świąteczne. Pokażesz mi je?
– Z chęcią – odparł radośnie króliczek.
Szliśmy przez wiosenne pola i łąki. Króliczek opowiadał mi o zwyczajach świątecznych. A ja myślałam o spacerach z babcią. Przypomniały mi się tez jej opowieści. I poczułam żal, że już nie pospacerujemy razem.
Gdy wróciłam do domu, wybrałam się z rodziną do kościoła na rezurekcję. Następnie pomogłam mamie przygotować stół wielkanocny. Rozstawiałam pyszne dania. Na środku wyprasowanego wyjątkowo starannie obrusa, ustawiłam świąteczny koszyczek, pełen smakołyków. Przypomniałam sobie obrzęd święcenia wielkanocnych dobroci. O dziwo wszystko czyniłam z radością
i chęcią. Wszystko tez sprawiało mi ogromną radość. Dawało poczucie spełnienia. Miało cel i sens. Przywracało wiarę w dobro człowieka. Chciałam zatrzymać te chwile jak najdłużej. Ukryć dla następnych pokoleń. Pomyślałam sobie jeszcze
o kolejnej tradycji Śmingusa Dyngusa. Postanowiłam, że będę strażniczką
i opiekunką tych wszystkich cudownych zwyczajów i tradycji. Pamiętam, jak babcia mi powtarzała, że trzeba dbać by to wszystko nie zaginęło. Z czułością wspominał jej wzruszenie, gdy szłyśmy razem do kościoła, a ona opowiadała, że święta to nie tylko piękne potrawy, czekoladowe słodkości. Wielkanoc to wiara
w moc Chrystusa. Nadzieja na lepsze. Odrodzenie. To rozumienie czym jest krzyż. I po co jest cierpienie.
Zrozumiałam skąd się wzięła Wielkanoc. Skąd się bierze? Zapadłam
w świąteczny sen z posypką magii i nadziei. I nawet spacerowałam… Wiecie z kim?
WYRÓŻNIENIE W KATEGORII „DZIECI DO 12. R.Ż”.
Natalia Zasuwik, kl. IV, Zespół Oświatowy w Żelkowie – Kolonii
Wyjątkowa Wielkanoc
Działo się to w Wielkanoc. Nieopodal rzeki spacerował mały króliczek. Miał białe futerko i puszysty ogonek, przypominający bazie kotki. Cały wyglądał niczym wiosenna, pogodna chmurka Królika zwali Kicek. Dużo podróżował. Szukał dzieci, które nie rozumieją sensu świat. Wtedy im to tłumaczył
i wyjaśniał.
Kicek rozglądał się po pięknej okolicy. Wspominał i marzył. Czasem nucił, czasem podskakiwał. Nagle ujrzał niewielki domek z ogródkiem. Rosły tam piękne kwiaty, a drzwi chatki zdobił piękny, świąteczny wianek zrobiony
z barwnych roślin.
Kicek ujrzał przez okno odświętnie nakryty stół. Na białym obrusie stał wiklinowy koszyczek z kolorowymi, ręcznie zdobionymi pisankami. Z kuchni dochodziły zapachy świątecznego żurku i pachnącej babki. Wyglądało na to, że ktoś, kto tu mieszka wie co to są świta wielkanocne. Zna tradycje i zwyczaje świąteczne. Kultywuje je. A to bardzo cieszyło zajączka.
I wtedy zobaczył rodzinę wsiadającą do samochodu. Jechali do kościoła. Dziewczynka miała jednak skwaszoną minę. Nie podobało jej się takie świętowanie. Myślała, że się wyśpi, dłużej pogra w gry. Ale nie miała zamiaru iść do kościoła.
Po powrocie nadal nie odzywała się do rodziców. Była na nich zła. Miała przecież inny plan na świętowanie. Rodzicom było przykro.
– Jestem zła. Nudzę się – wykrzykiwała.
– Zależy nam na przekazaniu ci prawdziwych wartości – próbowali tłumaczyć jej rodzice.
Króliczek przyglądał się całej sytuacji, aż wreszcie poważnym tonem rzekł:
– Doceń ten czas. Ciesz się z rodziny. Jest Wielkanoc, dzień w którym idzie się do kościoła i świętuje z rodziną. Doceń, że masz tak wspaniała rodzinę,
z którą możesz spędzić święta. Doceń, że ktoś chce ci ukazać prawdziwe wartości. Nie wszyscy tak mają. Posmutniał. Po chwili dodał:
– Zostawiam ci niespodzianki w ogródku. I zostawiam ci czas na refleksję, przemyśl jak trzeba spędzać święta. Przemyśl, co się liczy. Co jest ważne, a co nie. Te czekoladowe jajka mają wartość, ale nie są najważniejsze w świętowaniu.
Opowiedział jej jeszcze o wielu innych polskich tradycjach, które o dziwo, bardzo się jej spodobały.
Drogie dzieci, święta wielkanocne kryją w sobie wiele radości. Pokazują jak ważny jest czas. Pokazują, jak ważne jest odrodzenie duchowe. Jeżeli nie poznacie i nie przekażecie wartości kolejnym pokoleniom, nikt inny tego już nie zrobi. Nie da się przeżyć Wielkanocy wirtualnej.
NAGRODA SPECJALNA DLA PANI WIESŁAWY KWIEK – autorki pochodzącej z m. Dąbrówka-Stany w Gminie Skórzec
Wiesława Kwiek „Czas cudów”
Wiosnę już się w powietrzu czuło. Co prawda dni były jeszcze chłodne, ale słońce miało coraz większą siłę, a ptaki zaczynały przed świtem swoje trele. Klucze żurawi i gęsi ciągnęły po niebie. Przyleciał nasz Kajtek i wziął się za porządkowanie gniazda. Musi się spieszyć, żeby zdążyć przed przybyciem małżonki.
Dla nas to też był sygnał, żeby się zabrać za wiosenne porządki. Wszystko należało właściwie zaplanować, by zdążyć przed Wielkanocą. Zaczynaliśmy od szuflad w kredensie. Najwyższy czas, bo już były duże problemy z ich zasuwaniem i wysuwaniem. Nadprogramowe przedmioty stawiały skuteczny opór. Należało pozbyć się przynajmniej kilku rzeczy i mieć spokój do następnej wiosny. Na trawie przed domem mama rozścieliła starą ceratę w przytarte kwiaty. Mogła ją tak wykorzystać, bo nowa właśnie została przycięta i położona na kuchennym stole, napełniając całe pomieszczenie charakterystycznym zapachem. Do świąt się na pewno wywietrzy. Pomiędzy spłowiałe róże została wysypana zawartość pierwszej szuflady. Zabrałam się do tej znienawidzonej roboty. Przedmioty, które się jeszcze mogą przydać, wrzucałam z powrotem do szuflady wyścielonej małym kawałkiem ceraty. Te zbędne odkładałam za siebie, rozglądając się dokoła, czy gdzieś w pobliżu nie pojawi się ojciec. Gdyby się nagle pokazał, „przydasiów” byłoby znacznie więcej, bo większość odłożonych przeze mnie rzeczy po raz kolejny wylądowałaby w jednej z szuflad kredensu. Na szczęście, ojciec z bratem byli czymś zajęci w stodole. Z niemałym trudem uporałam się z szufladami, które teraz wydawały się prawie puste. Wiedziałam, że takie długo nie zostaną. Siostry porządkowały inne półki.
Po kredensie pora na sienniki. Tutaj już dziecko nie poradzi, potrzebny fachowiec. Mama po kolei z każdego łóżka wynosiła do stodoły siennik z całą jego zawartością i w stodole na klepisku następowała wymiana starej, żytniej słomy na nową. W tym czasie robiło się porządek za łóżkiem i pod nim. Wymiatało się różne „skarby”, od mysich bobków poczynając, przez zagubione długopisy czy zakrętki, na tabletkach chlorchinaldinu kończąc. Nie miałam czystego sumienia, bo kilka z nich było pamiątką po zimowym przeziębieniu. Małe, brązowe tabletki kończyły swój los w takim miejscu, bo nie mogłam znieść ich smaku. I niewiele sobie robiłam z napomnień rodziców, że pomogą na chore gardło. Kombinowałam tylko, by ktoś mnie przy tych szachrajstwach nie przyłapał, bo miałabym się z pyszna.
Sienniki wracały z nową, pachnącą zawartością i lądowały na sosnowych deskach. Wtedy narzucało się na nie lniane prześcieradła, które zeszłej zimy babcia zrobiła na krosnach. Wybielone w letnim słońcu, sztywne od krochmalu, czekały, aż ułożymy na nie pękate, puchowe poduchy, wywietrzone i wymrożone na sztachetach ogrodzenia. Po nich przychodziła kolej na grube pierzyny, dar od stadka gęsi, które w poprzednich latach pasłam na grządce za stodołą i na przylegających do siedliska miedzach oraz rowach. Nieprzyjemnie było kłaść się w takiej pościeli, bo była sztywna i zimna. Dopiero po kilku nocach traciła tę swoją „obcość”.
Gdy firanki i zasłonki dosychały w promieniach wiosennego słońca, my z siostrą brałyśmy się za podłogi. Szczotką ryżową szorowałyśmy sosnowe deski, które ojciec lub mama posypywali ługiem, by uzyskały większą jasność. Dopiero na tak przygotowane i przeschnięte deski kładło się czyste chodniki, które zostały wykonane w warsztacie tkackim ze skrawków starych ubrań pociętych na paski. A że chodniki robiło się tylko we dwa cepy, więc udział w ich stworzeniu miałyśmy nawet my z siostrą, bo pod nieobecność dorosłych za punkt honoru poczytywałyśmy sobie dorwać się do czółenek i przerobić w najgłębszej tajemnicy chociaż kilka pasków.
W Wielki Piątek mama przeważnie organizowała pieczenie mięs. To był chytry, przemyślany plan, bo w tym dniu obowiązywał post ścisły i nikt nie miał prawa go złamać. Cierpieliśmy wszyscy, gdy blachy z przyrumienionym boczkiem, karkówką i pasztetami wychodziły z pieca i obłędnym zapachem kusiły niemiłosiernie. Pozostawały bezpieczne do sobotniego przedpołudnia. Wtedy zaczynały się pochody i podchody ojca. Wsuwał głowę, rozglądał się po mieszkaniu i rzucał z nadzieją jedno słowo:
– Poświęcone?
Kiedy kręciliśmy głowami, znikał rozczarowany w gumnie, by po kilkunastu minutach znowu się pojawić i dokładnie o to samo zapytać.
Pokarmy święciło się u sąsiadów. W pokoju Jaśków na wersalce, stołkach i kwietnikach stały kosze, koszyczki, talerze lub miski wypełnione tym, co się będzie jadło podczas nadchodzących dni. Najpiękniejsze święconki na ozdobnych tortowych kloszach stały na stole, tuż obok krzyża, świec, talerzyka ze święconą wodą i kropidła. Kwalifikacji dokonywała gospodyni domu. Było wielkim honorem przygotować taką święconkę, by była godna stanąć najbliżej krucyfiksu. Ksiądz powinien wiedzieć, jakich zdolnych ma parafian. Kilka razy nasz koszyczek załapał się na obrzeża stołu, ale nigdy nie był najlepszy, chociaż się bardzo staraliśmy, by cebulak równo zabarwił jajka na brązowy kolor, a młode żyto – na zielony. Balbinek, co rósł w ogródku, wypełniał wolne przestrzenie między chlebem, plackiem drożdżowym, solą i pieprzem, jajkami, kiełbasą i barankiem z chorągiewką. U innych rumiane baby pyszniły się swoimi rozmiarami i zdobieniem, jajka były kolorowsze, a baranek bardziej okazały.
Kiedy już z oświęconymi potrawami wracaliśmy do domu, natychmiast pojawiał się ojciec i zabierał się do degustacji pieczystego. Nie dał sobie wytłumaczyć, że powinien się wstrzymać do wielkanocnego śniadania.
– Jak poświęcone, to już można świętować – twierdził pewny swoich racji.
Po południu w sobotę przyjeżdżali goście. Brat mamy mieszkał w Warszawie, więc dla niego i cioci należało przygotować spanie. Musieliśmy wtedy zwolnić jedno łóżko i przez dwie noce spaliśmy na mintusia, czyli wszystkie dzieci w jednym łóżku. Nie było zbyt wygodnie, bo co raz jakaś noga lądowała koło czyjegoś nosa. Nikt nie narzekał, bo wszyscy obowiązkowo wykąpani, a przyjazd wujka Janka – pracownika dawnych zakładów „Wedla”, teraz „22 Lipca”– zawsze wiązał się ze słodkimi prezentami. Niewiele dzieci z naszej wioski miało taką możliwość jak my, że mogło pałaszować pierroty czy bajeczne, ptasie mleczko lub wszystkie rodzaje chałwy. Powinniśmy ją jeść łyżeczkami z talerzyków, ale najlepiej smakowała wydłubywana palcami wprost z blaszanych pudełek, cudownie tłusta i aromatyczna.
Świąteczna niedziela zaczynała się wczesną pobudką i ogólnym pośpiechem. Trzeba się było szybko ogarnąć, by na czas zdążyć do kościoła na rezurekcję. Ojciec zaprzęgał do wozu Gniadego, przerzucał w poprzek wozu kilka desek przykrytych kolorowymi chodnikami i ruszaliśmy do Skórca. Na czas trwającego blisko dwie godziny nabożeństwa konie dostawały torby z obrokiem i stały sobie spokojnie uczepione u drewnianych żerdzi. Ciągnęły się one wzdłuż klasztornego muru od remizy strażackiej na dołku, naprzeciwko drogi wiodącej do cmentarza grzebalnego, aż na górkę, do parkanu okalającego plac przykościelny, przez dorosłych też nazywany cmentarzem. Ledwie ksiądz zaintonował: „Idźcie ofiara spełniona. Alleluja!” zaczynało się istne szaleństwo. Wysypujący się z kościoła ludzie pędzili do swoich furmanek. Powrót był bardzo głośny i emocjonujący. Mało który gospodarz siedział grzecznie razem z resztą pasażerów. Przeważnie stali na szeroko rozstawionych nogach i okrzykami zachęcali rumaki do szybszej jazdy. Koła wozów podskakiwały na nierównym bruku. Konie parskały i rżały, budując napięcie. Dzieciaki dla bezpieczeństwa siadały na dnie wozu i kurczowo trzymały się dorosłych. To miało sens, bo co ambitniejszy furman próbował wyprzedzać inne pojazdy. Tylko cudem nie dochodziło do jakichś większych kraks, ale czasami zdarzało się, że ta czy inna furmanka lądowała w rowie. Pośpiech miał swoje uzasadnienie, bo przepowiednie przekazywane z dziada pradziada mówiły, że kto pierwszy z kościoła po rezurekcji wróci, ten się pierwszy obrobi na polu. Nikt nie chciał być pośmiewiskiem całej wsi.
Po powrocie z kościoła pospiesznie przygotowywano śniadanie i ucztowano z małymi przerwami prawie do wieczora. Był czas na rozmowy, wspominanie zmarłych, popisy młodzieży czy żarty i anegdoty. Obiadu się w pierwszy dzień świąt nigdy nie gotowało.
Zbliżający się wieczór budował pewne napięcie. Było ono związane z racyjarzami. Tak mówiło się u nas na grupy młodzieńców, najczęściej strażaków, którzy chodzili po domach i głosili dobrą nowinę o Zmartwychwstaniu, przy okazji zbierając pieniądze lub jajka na potrzeby drużyny. Brat mamy przyjechał tym razem ze swoją nową żoną. Warszawianki nikt nie uprzedził o tych zwyczajach, a wujek, jak się potem okazało, sam wychowywany na kolonii, też się dotychczas z nimi nie zetknął. Kiedy więc za oknem w absolutnej ciemności rozległy się głosy z kilkunastu męskich gardeł, ciocia Irmina siedząca najbliżej omal nie dostała zawału. Przerażona zerwała się z krzesła, na co reszta rodziny zareagowała głośnym śmiechem.
Czy wy śpicie, czy nie śpicie?
Czy nam śpiewać pozwolicie?
A jak śpicie, to wstawajcie,
boskiej chwały posłuchajcie.
Ciocię udało się jakoś uspokoić, a ojciec wyszedł do sieni, skąd doleciało do nas pytanie:
– Śpiewać?
– Śpiewać – odkrzyknęliśmy wszyscy zgodnie.
Strażacy się przygotowali, bo usłyszeliśmy ponad dziesięć zwrotek. Może by i pociągnęli dłużej, ale mama nie chciała dopuścić, by nam zaśpiewali: A w tej chałupce same gołodupce, same nic nie mają i nam nic nie dają.
Taka zwrotka hańbą okrywała gospodarzy, a wieści o czyimś skąpstwie szybko się roznosiły, czasami nawet poza granice wioski.
Kiedy zza okna doleciały słowa: Pani gospodyni, śliczną córkę macie i za racyjarza pewnie ją wydacie, mama wręczyła mi talerz z kilkoma jajkami i kazała wynieść druhom. Trochę się opierałam, bo wśród śpiewających miał być chłopak, który mi się bardzo podobał. Próbowałam wytargować od mamy więcej jajek, żeby się ustrzec przed docinkami śpiewaków, ale była nieubłagana. Dołożyła tylko kilka kawałków sernika, żeby się młodzież posiliła. Wyniesione przeze mnie jajka chłopcy ułożyli w pustawym jeszcze koszyku wymoszczonym sianem. Rysiek tak je zbierał z talerza, że celowo musnął moją rękę i spojrzał mi głęboko w oczy. Mnie od jego dotyku i spojrzenia oblało ciepło od stóp do czubka głowy. Uszy płonęły, policzki też. Dobrze, że w ciemnościach nikt inny tego nie zauważył. Jeszcze pożyczyli dobrego świętowania i ruszyli pod kolejne okna. Ja postałam chwilę w sieni, by wyrównać oddech. Nie chciałam się narazić na złośliwe docinki brata, który już wcześniej zwąchał pismo nosem. Nie mógł się nadziwić, skąd u mnie nagłe zainteresowanie szkolną drużyną piłki nożnej, a w szczególności bramkarzem.
Skomentowaliśmy wizytę strażaków, wszystko wróciło do ładu i porządku. Ułożyliśmy się do snu. Wydawało się, że już do rana nic nas nie zaskoczy, ale byliśmy w błędzie. Zbliżała się północ, kiedy obudził nas krzyk dochodzący z pokoju. To wrzasnęła Irmina. W jej głosie czuło się przerażenie.
– Ściana się rusza! Ratunku!
Ojciec wyskoczył pierwszy, gotowy nieść kobiecie pomoc w nieszczęściu. Irmina stała na środku pokoju i wskazywała palcem na ścianę, przy której stało łóżko.
– Ściana się rusza! – powtórzyła przez łzy.
Staliśmy za plecami rodziców, bo zamieszanie nas wszystkich wyciągnęło spod pierzyny. Irmina tłumaczyła, że długo nie mogła zasnąć, bo nie nawykła do siennika ze słomą. Przekręcała się z boku na bok. Akurat światło księżyca padło zza firanek na wiszącą przy łóżku makatkę ze zwierzętami na rykowisku. Wtedy zauważyła, że głowa jelenia zaczęła się poruszać. Zamykała i otwierała oczy, bo myślała, że to omamy, ale makatka nadal się poruszała. Zaalarmowany Janek zbył ją krótkim „Śpij!”, ale jej przerażenie wzięło górę nad potrzebą snu. Wrzasnęła na całe gardło i teraz nikt już nie spał.
Ojciec jako najodważniejszy podszedł do łóżka, ale nic nie zauważył. Uderzył pięścią w makatkę tuż koło jeleniego łba i wtedy wszyscy ją zobaczyliśmy. Pacnęła na podłogę, a potem szurnęła tuż przy ścianie.
– Mysza!!! Uciekła za szafę!!!
Ojciec odsunął łóżko, delikatnie odpiął pinezki i odwinął jeden koniec makatki. Zobaczyliśmy małe gniazdko zawieszone między ścianą a materiałem. Było jeszcze w budowie, zaledwie kilka badylków, które mogły być zaczątkiem czegoś większego.
– Dobrze, że chociaż domek jest pusty. Ale jak to możliwe, że nikt tego wcześniej nie zauważył? Tydzień już sprzątacie, a tu taki nieproszony lokator – zdziwił się ojciec.
– Dom drewniany, to i myszy ciągną. Zawsze sobie jakąś dziurę wygryzą, żeby mieć dojście do ciepłego – tłumaczyła mama. – A przy sprzątaniu nikt za makatki nie zaglądał. Pewnie jak się ludzie po domu kręcili, to i ona siedziała cicho.
– Jak mysz pod miotłą – dodałam.
– Jak mysz pod miotłą – powtórzyła mama.
– Kładźmy się spać, bo do rana zostało niewiele godzin – rzucił ojciec i pierwszy opuścił pokój.
Po nim reszta też się wycofała. Nikt już się nie zastanawiał, czy ciotka uśnie po tych przeżyciach. Polek był miłościwy i oszczędził jej rano tego, czego nam nie poskąpił. Zadarł pierzynę i chlusnął na nas śpiących strumień wody. Tym razem my swoim wrzaskiem obudziliśmy gości, ale nikt się nie obrażał. Po śniadaniu ojciec zaprzągł do wozu Gniadego. Wybraliśmy się wszyscy do dziadków mieszkających na kolonii. Ja odpowiadałam za porządki u nich. Już w Wielki Czwartek pobieliłam kuchnię i fugi między kaflami. Potem wyszorowałam podłogi. Dziadzio przyniósł ze stodoły snopek słomy i rozsypał ją w kuchni. Miała chłonąć wilgoć z mokrych desek, a dodatkowo chronić je przed zabrudzeniem, zanim nie wyschną. Teraz po słomie już nie było śladu, a babcia Marysia krzątała się, by ugościć przybyłych. Nie wystarczyło krzeseł, więc kilkoro usiadło na brzegu łóżka zaścielonego tak, że nie było możliwości zgniecenia pierzyn. Oprócz nas zjechali też inni goście z Boroszkowa, bo tam się ożenił średni Sitarzak. Dwaj bracia Marian i Janek mogli świętować wspólnie ze swoją siostrą Lucyną i rodzicami. Nieczęsto się zdarzają takie spotkania, więc wszyscy cieszyli się swoją obecnością.
Jeszcze na stole zostało dużo dobrych rzeczy do jedzenia, kiedy dziadek z tajemniczą miną powiedział do babci:
– Matka, uprzątnij trochę stół.
Popatrzyliśmy na siebie, nie domyślając się nawet, co nas czeka. Gospodarz odblokował nieruchome skrzydło drzwi, zniknął w pokoju, a po chwili się pojawił, dźwigając przed sobą piękne radio. Panowie rzucili się do pomocy, ale nie była potrzebna. Dziadek postawił pudło na uprzątniętej części stołu. Rozejrzał się po obecnych i z dumą oświadczył:
– Niespodzianka. Prawie cud. Gadająca skrzynka. Zrobiliśmy sobie prezent na święta. Teraz będę wiedział, co się na świecie dzieje. I wzrok się od tego nie psuje jak od czytania.
Byliśmy jak jeden z dziadka dumni, bo dopiero z miesiąc temu podciągnęli do nich prąd, a on już zrobił z niego taki dobry użytek. Nawet mu trochę zazdrościłam, bo u nas tylko kołchoźnik, czyli małe pudełko na ścianie z jedną pokrętką, którą się regulowało głośność, a tu tyle dużych kremowych gałek i możliwość wybierania programów. Po jakimś czasie wujek Marian zabrał Jana z Irminą do siebie, a my spędziliśmy na kolonii jeszcze kilka godzin. Zgodnie stwierdziliśmy, że nowa żona Jana mniej nam przypadła do gustu niż wcześniejsza Helena. Tamta się myszy nie bała, a i słoma w sienniku jej nie przeszkadzała. Może to kwestia przyzwyczajenia?
Wróciliśmy do Stanów, kiedy trzeba było brać się za wieczorny obrządek. Chciałam wyjść na wieś z nadzieją, że gdzieś wpadnę na Ryśka, ale mama mi zabroniła łazić po koleżankach. Potem przyszedł sąsiad Marian i długo graliśmy wszyscy w tysiąca. Ojciec jak zwykle oszukiwał, ale robił to sprytnie i z takim wdziękiem, że nikt nie miał do niego pretensji.
Na tę noc już wróciłam do swojego łóżka w pokoju. Długo nie mogłam zasnąć czekając, czy pojawi się mysz. Nie przyszła. Skończył się czas cudów.