Wiosnę już się w powietrzu czuło. Co prawda dni były jeszcze chłodne, ale słońce miało coraz większą siłę, a ptaki zaczynały przed świtem swoje trele. Klucze żurawi i gęsi ciągnęły po niebie. Przyleciał nasz Kajtek i wziął się za porządkowanie gniazda. Musi się spieszyć, żeby zdążyć przed przybyciem małżonki.

Dla nas to też był sygnał, żeby się zabrać za wiosenne porządki. Wszystko należało właściwie zaplanować, by zdążyć przed Wielkanocą. Zaczynaliśmy od szuflad w kredensie. Najwyższy czas, bo już były duże problemy z ich zasuwaniem i wysuwaniem. Nadprogramowe przedmioty stawiały skuteczny opór. Należało pozbyć się przynajmniej kilku rzeczy i mieć spokój do następnej wiosny. Na trawie przed domem mama rozścieliła starą ceratę w przytarte kwiaty. Mogła ją tak wykorzystać, bo nowa właśnie została przycięta i położona na kuchennym stole, napełniając całe pomieszczenie charakterystycznym zapachem. Do świąt się na pewno wywietrzy. Pomiędzy spłowiałe róże została wysypana zawartość pierwszej szuflady. Zabrałam się do tej znienawidzonej roboty. Przedmioty, które się jeszcze mogą przydać, wrzucałam z powrotem do szuflady wyścielonej małym kawałkiem ceraty. Te zbędne odkładałam za siebie, rozglądając się dokoła, czy gdzieś w pobliżu nie pojawi się ojciec. Gdyby się nagle pokazał, „przydasiów” byłoby znacznie więcej, bo większość odłożonych przeze mnie rzeczy po raz kolejny wylądowałaby w jednej z szuflad kredensu. Na szczęście, ojciec z bratem byli czymś zajęci w stodole. Z niemałym trudem uporałam się z szufladami, które teraz wydawały się prawie puste. Wiedziałam, że takie długo nie zostaną. Siostry porządkowały inne półki.

Po kredensie pora na sienniki. Tutaj już dziecko nie poradzi, potrzebny fachowiec. Mama po kolei z każdego łóżka wynosiła do stodoły siennik z całą jego zawartością i w stodole na klepisku następowała wymiana starej, żytniej słomy na nową. W tym czasie robiło się porządek za łóżkiem i pod nim. Wymiatało się różne „skarby”, od mysich bobków poczynając, przez zagubione długopisy czy zakrętki, na tabletkach chlorchinaldinu kończąc. Nie miałam czystego sumienia, bo kilka z nich było pamiątką po zimowym przeziębieniu. Małe, brązowe tabletki kończyły swój los w takim miejscu, bo nie mogłam znieść ich smaku. I niewiele sobie robiłam z napomnień rodziców, że pomogą na chore gardło. Kombinowałam tylko, by ktoś mnie przy tych szachrajstwach nie przyłapał, bo miałabym się z pyszna.

Sienniki wracały z nową, pachnącą zawartością i lądowały na sosnowych deskach. Wtedy narzucało się na nie lniane prześcieradła, które zeszłej zimy babcia zrobiła na krosnach. Wybielone w letnim słońcu, sztywne od krochmalu, czekały, aż ułożymy na nie pękate, puchowe poduchy, wywietrzone i wymrożone na sztachetach ogrodzenia. Po nich przychodziła kolej na grube pierzyny, dar od stadka gęsi, które w poprzednich latach pasłam na grządce za stodołą i na przylegających do siedliska miedzach oraz rowach. Nieprzyjemnie było kłaść się w takiej pościeli, bo była sztywna i zimna. Dopiero po kilku nocach traciła tę swoją „obcość”.

Gdy firanki i zasłonki dosychały w promieniach wiosennego słońca, my z siostrą brałyśmy się za podłogi. Szczotką ryżową szorowałyśmy sosnowe deski, które ojciec lub mama posypywali ługiem, by uzyskały większą jasność. Dopiero na tak przygotowane i przeschnięte deski kładło się czyste chodniki, które zostały wykonane w warsztacie tkackim ze skrawków starych ubrań pociętych na paski. A że chodniki robiło się tylko we dwa cepy, więc udział w ich stworzeniu miałyśmy nawet my z siostrą, bo pod nieobecność dorosłych za punkt honoru poczytywałyśmy sobie dorwać się do czółenek i przerobić w najgłębszej tajemnicy chociaż kilka pasków.

W Wielki Piątek mama przeważnie organizowała pieczenie mięs. To był chytry, przemyślany plan, bo w tym dniu obowiązywał post ścisły i nikt nie miał prawa go złamać. Cierpieliśmy wszyscy, gdy blachy z przyrumienionym boczkiem, karkówką i pasztetami wychodziły z pieca i obłędnym zapachem kusiły niemiłosiernie. Pozostawały bezpieczne do sobotniego przedpołudnia. Wtedy zaczynały się pochody i podchody ojca. Wsuwał głowę, rozglądał się po mieszkaniu i rzucał z nadzieją jedno słowo:

– Poświęcone?

Kiedy kręciliśmy głowami, znikał rozczarowany w gumnie, by po kilkunastu minutach znowu się pojawić i dokładnie o to samo zapytać.

Pokarmy święciło się u sąsiadów. W pokoju Jaśków na wersalce, stołkach i kwietnikach stały kosze, koszyczki, talerze lub miski wypełnione tym, co się będzie jadło podczas nadchodzących dni. Najpiękniejsze święconki na ozdobnych tortowych kloszach stały na stole, tuż obok krzyża, świec, talerzyka ze święconą wodą i kropidła. Kwalifikacji dokonywała gospodyni domu. Było wielkim honorem przygotować taką święconkę, by była godna stanąć najbliżej krucyfiksu. Ksiądz powinien wiedzieć, jakich zdolnych ma parafian. Kilka razy nasz koszyczek załapał się na obrzeża stołu, ale nigdy nie był najlepszy, chociaż się bardzo staraliśmy, by cebulak równo zabarwił jajka na brązowy kolor, a młode żyto – na zielony. Balbinek, co rósł w ogródku, wypełniał wolne przestrzenie między chlebem, plackiem drożdżowym, solą i pieprzem, jajkami, kiełbasą i barankiem z chorągiewką. U innych rumiane baby pyszniły się swoimi rozmiarami i zdobieniem, jajka były kolorowsze, a baranek bardziej okazały.

Kiedy już z oświęconymi potrawami wracaliśmy do domu, natychmiast pojawiał się ojciec i zabierał się do degustacji pieczystego. Nie dał sobie wytłumaczyć, że powinien się wstrzymać do wielkanocnego śniadania.

– Jak poświęcone, to już można świętować – twierdził pewny swoich racji.

Po południu w sobotę przyjeżdżali goście. Brat mamy mieszkał w Warszawie, więc dla niego i cioci należało przygotować spanie. Musieliśmy wtedy zwolnić jedno łóżko i przez dwie noce spaliśmy na mintusia, czyli wszystkie dzieci w jednym łóżku. Nie było zbyt wygodnie, bo co raz jakaś noga lądowała koło czyjegoś nosa. Nikt nie narzekał, bo wszyscy obowiązkowo wykąpani, a przyjazd wujka Janka – pracownika dawnych zakładów „Wedla”, teraz „22 Lipca”– zawsze wiązał się ze słodkimi prezentami. Niewiele dzieci z naszej wioski miało taką możliwość jak my, że mogło pałaszować pierroty czy bajeczne, ptasie mleczko lub wszystkie rodzaje chałwy. Powinniśmy ją jeść łyżeczkami z talerzyków, ale najlepiej smakowała wydłubywana palcami wprost z blaszanych pudełek, cudownie tłusta i aromatyczna.

Świąteczna niedziela zaczynała się wczesną pobudką i ogólnym pośpiechem. Trzeba się było szybko ogarnąć, by na czas zdążyć do kościoła na rezurekcję. Ojciec zaprzęgał do wozu Gniadego, przerzucał w poprzek wozu kilka desek przykrytych kolorowymi chodnikami i ruszaliśmy do Skórca. Na czas trwającego blisko dwie godziny nabożeństwa konie dostawały torby z obrokiem i stały sobie spokojnie uczepione u drewnianych żerdzi. Ciągnęły się one wzdłuż klasztornego muru od remizy strażackiej na dołku, naprzeciwko drogi wiodącej do cmentarza grzebalnego, aż na górkę, do parkanu okalającego plac przykościelny, przez dorosłych też nazywany cmentarzem. Ledwie ksiądz zaintonował: „Idźcie ofiara spełniona. Alleluja!” zaczynało się istne szaleństwo. Wysypujący się z kościoła ludzie pędzili do swoich furmanek. Powrót był bardzo głośny i emocjonujący. Mało który gospodarz siedział grzecznie razem z resztą pasażerów. Przeważnie stali na szeroko rozstawionych nogach i okrzykami zachęcali rumaki do szybszej jazdy. Koła wozów podskakiwały na nierównym bruku. Konie parskały i rżały, budując napięcie. Dzieciaki dla bezpieczeństwa siadały na dnie wozu i kurczowo trzymały się dorosłych. To miało sens, bo co ambitniejszy furman próbował wyprzedzać inne pojazdy. Tylko cudem nie dochodziło do jakichś większych kraks, ale czasami zdarzało się, że ta czy inna furmanka lądowała w rowie. Pośpiech miał swoje uzasadnienie, bo przepowiednie przekazywane z dziada pradziada mówiły, że kto pierwszy z kościoła po rezurekcji wróci, ten się pierwszy obrobi na polu. Nikt nie chciał być pośmiewiskiem całej wsi.

Po powrocie z kościoła pospiesznie przygotowywano śniadanie i ucztowano z małymi przerwami prawie do wieczora. Był czas na rozmowy, wspominanie zmarłych, popisy młodzieży czy żarty i anegdoty. Obiadu się w pierwszy dzień świąt nigdy nie gotowało.

Zbliżający się wieczór budował pewne napięcie. Było ono związane z racyjarzami. Tak mówiło się u nas na grupy młodzieńców, najczęściej strażaków, którzy chodzili po domach i głosili dobrą nowinę o Zmartwychwstaniu, przy okazji zbierając pieniądze lub jajka na potrzeby drużyny. Brat mamy przyjechał tym razem ze swoją nową żoną. Warszawianki nikt nie uprzedził o tych zwyczajach, a wujek, jak się potem okazało, sam wychowywany na kolonii, też się dotychczas z nimi nie zetknął. Kiedy więc za oknem w absolutnej ciemności rozległy się głosy z kilkunastu męskich gardeł, ciocia Irmina siedząca najbliżej omal nie dostała zawału. Przerażona zerwała się z krzesła, na co reszta rodziny zareagowała głośnym śmiechem.

Czy wy śpicie, czy nie śpicie?

Czy nam śpiewać pozwolicie?

A jak śpicie, to wstawajcie,

boskiej chwały posłuchajcie.

Ciocię udało się jakoś uspokoić, a ojciec wyszedł do sieni, skąd doleciało do nas pytanie:

– Śpiewać?

– Śpiewać – odkrzyknęliśmy wszyscy zgodnie.

Strażacy się przygotowali, bo usłyszeliśmy ponad dziesięć zwrotek. Może by i pociągnęli dłużej, ale mama nie chciała dopuścić, by nam zaśpiewali: A w tej chałupce same gołodupce, same nic nie mają i nam nic nie dają.

Taka zwrotka hańbą okrywała gospodarzy, a wieści o czyimś skąpstwie szybko się roznosiły, czasami nawet poza granice wioski.

Kiedy zza okna doleciały słowa: Pani gospodyni, śliczną córkę macie i za racyjarza pewnie ją wydacie, mama wręczyła mi talerz z kilkoma jajkami i kazała wynieść druhom. Trochę się opierałam, bo wśród śpiewających miał być chłopak, który mi się bardzo podobał. Próbowałam wytargować od mamy więcej jajek, żeby się ustrzec przed docinkami śpiewaków, ale była nieubłagana. Dołożyła tylko kilka kawałków sernika, żeby się młodzież posiliła. Wyniesione przeze mnie jajka chłopcy ułożyli w pustawym jeszcze koszyku wymoszczonym sianem. Rysiek tak je zbierał z talerza, że celowo musnął moją rękę i spojrzał mi głęboko w oczy. Mnie od jego dotyku i spojrzenia oblało ciepło od stóp do czubka głowy. Uszy płonęły, policzki też. Dobrze, że w ciemnościach nikt inny tego nie zauważył. Jeszcze pożyczyli dobrego świętowania i ruszyli pod kolejne okna. Ja postałam chwilę w sieni, by wyrównać oddech. Nie chciałam się narazić na złośliwe docinki brata, który już wcześniej zwąchał pismo nosem. Nie mógł się nadziwić, skąd u mnie nagłe zainteresowanie szkolną drużyną piłki nożnej, a w szczególności bramkarzem.

Skomentowaliśmy wizytę strażaków, wszystko wróciło do ładu i porządku. Ułożyliśmy się do snu. Wydawało się, że już do rana nic nas nie zaskoczy, ale byliśmy w błędzie. Zbliżała się północ, kiedy obudził nas krzyk dochodzący z pokoju. To wrzasnęła Irmina. W jej głosie czuło się przerażenie.

– Ściana się rusza! Ratunku!

Ojciec wyskoczył pierwszy, gotowy nieść kobiecie pomoc w nieszczęściu. Irmina stała na środku pokoju i wskazywała palcem na ścianę, przy której stało łóżko.

– Ściana się rusza! – powtórzyła przez łzy.

Staliśmy za plecami rodziców, bo zamieszanie nas wszystkich wyciągnęło spod pierzyny. Irmina tłumaczyła, że długo nie mogła zasnąć, bo nie nawykła do siennika ze słomą. Przekręcała się z boku na bok. Akurat światło księżyca padło zza firanek na wiszącą przy łóżku makatkę ze zwierzętami na rykowisku. Wtedy zauważyła, że głowa jelenia zaczęła się poruszać. Zamykała i otwierała oczy, bo myślała, że to omamy, ale makatka nadal się poruszała. Zaalarmowany Janek zbył ją krótkim „Śpij!”, ale jej przerażenie wzięło górę nad potrzebą snu. Wrzasnęła na całe gardło i teraz nikt już nie spał.

Ojciec jako najodważniejszy podszedł do łóżka, ale nic nie zauważył. Uderzył pięścią w makatkę tuż koło jeleniego łba i wtedy wszyscy ją zobaczyliśmy. Pacnęła na podłogę, a potem szurnęła tuż przy ścianie.

– Mysza!!! Uciekła za szafę!!!

Ojciec odsunął łóżko, delikatnie odpiął pinezki i odwinął jeden koniec makatki. Zobaczyliśmy małe gniazdko zawieszone między ścianą a materiałem. Było jeszcze w budowie, zaledwie kilka badylków, które mogły być zaczątkiem czegoś większego.

– Dobrze, że chociaż domek jest pusty. Ale jak to możliwe, że nikt tego wcześniej nie zauważył? Tydzień już sprzątacie, a tu taki nieproszony lokator – zdziwił się ojciec.

– Dom drewniany, to i myszy ciągną. Zawsze sobie jakąś dziurę wygryzą, żeby mieć dojście do ciepłego – tłumaczyła mama. – A przy sprzątaniu nikt za makatki nie zaglądał. Pewnie jak się ludzie po domu kręcili, to i ona siedziała cicho.

– Jak mysz pod miotłą – dodałam.

– Jak mysz pod miotłą – powtórzyła mama.

– Kładźmy się spać, bo do rana zostało niewiele godzin – rzucił ojciec i pierwszy opuścił pokój.

Po nim reszta też się wycofała. Nikt już się nie zastanawiał, czy ciotka uśnie po tych przeżyciach. Polek był miłościwy i oszczędził jej rano tego, czego nam nie poskąpił. Zadarł pierzynę i chlusnął na nas śpiących strumień wody. Tym razem my swoim wrzaskiem obudziliśmy gości, ale nikt się nie obrażał. Po śniadaniu ojciec zaprzągł do wozu Gniadego. Wybraliśmy się wszyscy do dziadków mieszkających na kolonii. Ja odpowiadałam za porządki u nich. Już w Wielki Czwartek pobieliłam kuchnię i fugi między kaflami. Potem wyszorowałam podłogi. Dziadzio przyniósł ze stodoły snopek słomy i rozsypał ją w kuchni. Miała chłonąć wilgoć z mokrych desek, a dodatkowo chronić je przed zabrudzeniem, zanim nie wyschną. Teraz po słomie już nie było śladu, a babcia Marysia krzątała się, by ugościć przybyłych. Nie wystarczyło krzeseł, więc kilkoro usiadło na brzegu łóżka zaścielonego tak, że nie było możliwości zgniecenia pierzyn. Oprócz nas zjechali też inni goście z Boroszkowa, bo tam się ożenił średni Sitarzak. Dwaj bracia Marian i Janek mogli świętować wspólnie ze swoją siostrą Lucyną i rodzicami. Nieczęsto się zdarzają takie spotkania, więc wszyscy cieszyli się swoją obecnością.

Jeszcze na stole zostało dużo dobrych rzeczy do jedzenia, kiedy dziadek z tajemniczą miną powiedział do babci:

– Matka, uprzątnij trochę stół.

Popatrzyliśmy na siebie, nie domyślając się nawet, co nas czeka. Gospodarz odblokował nieruchome skrzydło drzwi, zniknął w pokoju, a po chwili się pojawił, dźwigając przed sobą piękne radio. Panowie rzucili się do pomocy, ale nie była potrzebna. Dziadek postawił pudło na uprzątniętej części stołu. Rozejrzał się po obecnych i z dumą oświadczył:

– Niespodzianka. Prawie cud. Gadająca skrzynka. Zrobiliśmy sobie prezent na święta. Teraz będę wiedział, co się na świecie dzieje. I wzrok się od tego nie psuje jak od czytania.

Byliśmy jak jeden z dziadka dumni, bo dopiero z miesiąc temu podciągnęli do nich prąd, a on już zrobił z niego taki dobry użytek. Nawet mu trochę zazdrościłam, bo u nas tylko kołchoźnik, czyli małe pudełko na ścianie z jedną pokrętką, którą się regulowało głośność, a tu tyle dużych kremowych gałek i możliwość wybierania programów. Po jakimś czasie wujek Marian zabrał Jana z Irminą do siebie, a my spędziliśmy na kolonii jeszcze kilka godzin. Zgodnie stwierdziliśmy, że nowa żona Jana mniej nam przypadła do gustu niż wcześniejsza Helena. Tamta się myszy nie bała, a i słoma w sienniku jej nie przeszkadzała. Może to kwestia przyzwyczajenia?

Wróciliśmy do Stanów, kiedy trzeba było brać się za wieczorny obrządek. Chciałam wyjść na wieś z nadzieją, że gdzieś wpadnę na Ryśka, ale mama mi zabroniła łazić po koleżankach. Potem przyszedł sąsiad Marian i długo graliśmy wszyscy w tysiąca. Ojciec jak zwykle oszukiwał, ale robił to sprytnie i z takim wdziękiem, że nikt nie miał do niego pretensji.

Na tę noc już wróciłam do swojego łóżka w pokoju. Długo nie mogłam zasnąć czekając, czy pojawi się mysz. Nie przyszła. Skończył się czas cudów.