PANI WIESŁAWA KWIEK – WSPOMNIENIE O BIBLIOTECE W SKÓRCU

Moja mama Lucyna wyszła za mąż jako szesnastolatka. To był podobno taki Jej prywatny protest na decyzję Dziadków, którzy do szkół wysłali synów, a jedynej córce, po skończeniu siedmioklasowej szkoły powszechnej „u Wiechetka”(stała na górce za Skórcem, po prawej stronie drogi prowadzącej do Grali), kazali siedzieć w domu i pomagać w gospodarstwie. Skoro miała pasać i doić krowy, to już wolała własne niż ojcowe. Młoda mężatka przeprowadziła się z kolonii do wsi. Czekając na „ślubnego” Polka, który odbywał służbę wojskową, czytała książki. Potem wspominała ten czas jako najprzyjemniejszy i najbardziej beztroski w swoim pracowitym życiu.  Dopiero trzy lata po ślubie urodziła pierwsze dziecko. 

Z czasów przedszkolnych niewiele mam wspomnień związanych z książkami. W mojej pamięci nie zapisało się nic takiego, co można by nazwać czytaniem do poduszki. Myślę, że Rodzice nie mieli na to czasu, bo było wiele zajęć pilniejszych i ważniejszych. Trzeba było obrobić ziemię, a tej mieliśmy dużo i… z każdym rokiem więcej. Trzeba było zadbać o zwierzęta,  a tych hodowaliśmy sporo, zwłaszcza trzody chlewnej. Krowy też należało wyganiać na pastwisko, poić, doić… Dla mnie dziecka,  utrapieniem były gęsi, bo albo trzeba je było wyganiać na miedze i przydrożne rowy albo tamże biegać z koszykiem i rwać dla nich  mlecze, koniczyny i trawę.

Oprócz zwierzyny było jeszcze młodsze rodzeństwo, którym należało się opiekować. Nikt nie pytał, czy mi się to podoba. Nikt też nie dbał o rozrywki i atrakcje. Te musieliśmy sobie sami organizować.

Książki pojawiły się w moim życiu, kiedy poszłam do szkoły. Czytało się lektury, czasami w kilka osób jedną, bo egzemplarzy w bibliotece nie było aż tak wiele, by wystarczyło dla każdego ucznia. Zbieraliśmy się popołudniami lub wieczorami w domach, raz u jednej, potem u drugiej, bo lektura musiała być na czas przeczytana. To była też dobra okazja do wspólnych spotkań      i nawiązywania przyjaźni.

Dobrze się uczyłam, więc w czerwcu wracałam do domu z nagrodą. Taka książka miała dla mnie inną wartość niż te, które już gdzieś w domu były i należały do starszej siostry. Pamiętam tę z pierwszej klasy, Ewy Szelburg-Zarembiny „Siwa gąska, siwa…”. Potem kolejne oddziały i kolejne nagrody, także z konkursów.

Kiedy opanowałam czytanie, Mama zapisała mnie do Gminnej Biblioteki w Skórcu. Mieściła się ona w dużym drewnianym budynku stojącym najbliżej drogi prowadzącej do cmentarza. Nie stał oddzielnie, tylko stanowił ostatnią część kilku lokali połączonych szczytami. Zwrócone frontami do głównej drogi, ciągnęły się od obelisku upamiętniającego jakieś historyczne wydarzenia (naprzeciw bramy kościelnej), aż do zakrętu na cmentarz, z przerwą/ dojazdem do baru „Koliberek” stojącym w głębi placu. W innych budynkach znajdowały się sklepy z odzieżą czy butami, ale ten ostatni był najważniejszy.

Biblioteka zajmowała pomieszczenie (lub dwa) na lewo od wejścia. W głębi korytarza miał swoją siedzibę bank spółdzielczy lub kasa gminnej spółdzielni . Latem 1980 roku przez chwilę w oczy zajrzał mi strach, że zostanę panią kasjerką. Pan Mikus – kierownik tej instytucji – był tak miły, że deklarował przyjęcie do pracy absolwentki siedleckiego Prusa, która nie dostała się na wymarzone kulturoznawstwo w Łodzi.  Na szczęście, nie związałam swojej przyszłości          z bankowością, bo już pierwszego września dowiedziałam się, że moje odwołanie zostało rozpatrzone pozytywnie przez Jego Magnificencję Rektora Uniwersytetu Łódzkiego i zostałam przyjęta na filologię polską na tej uczelni.

Ale wróćmy do biblioteki i moich wczesnych lat szkolnych. Szefem biblioteki i jej jedynym pracownikiem był pan Józef Wereda. Mieszkał w Ługu, ale dobrze znał się z moimi Rodzicami. Może to sprawiło, że miałam u Niego szczególne względy. A może to, że o książki dbałam i zawsze je zwracałam w terminie. A może wreszcie to, że książki kochałam, a On to szybko wyczuł.  Faktem jest, że byłam pierwszą czytelniczką wielu nowych egzemplarzy zasilających zbiory biblioteki. Pamiętam, jak delikatnie obchodziłam się z książkami przestrzennymi, kiedy trzeba było nieznacznie przesunąć kartonik, by Czerwony Kapturek doszedł do domu babci.     A w innej z płaskiej kartki wyskakiwał cudny, wielokondygnacyjny zamek. Świat książek wciągał, hipnotyzował, przenosił w inne wymiary. Po tych „cudach” przestrzennych przyszła kolej na te zwykłe, z baśniami Perrault, Grimmów oraz Puszkina i  Andersena ilustrowanymi przez uwielbianego Marcina Szancera. Płakałam nad rozłąką Gerdy i Kaja, wzruszałam się losem dziewczynki z zapałkami. Kiedyś pan Józef wręczył mi grubą księgę ”U złotego źródła”. To zbiór baśni polskich autorów. Wciągnął mnie świat ludowych wierzeń z utopcami                       i złośliwymi diabłami, z uczciwymi sierotkami. Czytałam z wypiekami na twarzy. Głęboko się zapisały w mojej głowie i w sercu. Nawet nie byłam świadoma, że aż tak silnie. Kończąc studia, pracę magisterską poświęciłam „Klechdom” Kazimierza Władysława Wójcickiego.

 Kilka lat temu, zupełnie przypadkiem trafiłam na jakimś ulicznym straganie na książkę z dzieciństwa. Kupiłam i zatopiłam się w lekturze. „Siostra siedmiu kruków” Janiny Porazińskiej wywołała nie mniejsze wzruszenie niż pierwsze czytanie tego utworu prawie pół wieku temu. Podobnie było z baśnią „Chłopiec z perły urodzony” Zarembiny, tej  od gąski. Przy lekturze innych pamięć podpowiadała mi obrazy z przeszłości, kiedy z książką siedziałam na łące, pilnując pasących się gęsi.

Jeśli chodzi o wzruszenia przy lekturze, to chyba nic nie przebije publikacji Edmunda de Amicisa „Serce”. Kiedyś mnie  taką zryczaną, szlochającą naszła Mama i zagroziła, że mi zabierze książkę, jeśli się nie opanuję. Zareagowała tak ostro, bo się po  prostu niepokoiła o moje zdrowie. Z tą lekturą wiąże się też jeszcze jedna, aktualna historia. Co jakiś czas biblioteki robią remanenty i usuwają ze swoich zbiorów pozycje, które nie są wypożyczane przez czytelników. Pani Olga Gajo, szefowa Gminnej Biblioteki Publicznej w Skórcu, też to zrobiła kilka lat temu i wstawiła do internetu zdjęcie takich publikacji. Ponieważ śledzę na bieżąco, co się w zaprzyjaźnionej placówce dzieje, informację przeczytałam. Wśród książek do rozdania wypatrzyłam „Serce”. Zaraz skontaktowałam się z panią Olgą, by tę pozycję dla mnie zatrzymała. W ten sposób mam ją na własność. Zajrzałam do środka. Tym razem nie płakałam przy czytaniu, ale bardzo się cieszę, że udało mi się ją ocalić.

Ostatnie lata szkoły podstawowej to fascynacja książkami o Indianach. Zaczęło się od nagrody po szóstej klasie, czyli ”Ziemi Słonych Skał” Stanisława Supłatowicza, a potem się chodziło do Skórca po kolejne powieści tego i innych autorów. Swoje też zrobił  telewizyjny program dla dzieci i młodzieży, czyli czwartkowy „Ekran z bratkiem”. Polski Indianin był tam gościem i opowiadał o swojej matce, o życiu w Kanadzie i  przyjeździe do Polski. Wiele lat później poznałam wojenne losy Sat – Okha, który jako żołnierz, najpierw  Armii Ludowej, a potem Armii Krajowej, wykorzystywał umiejętności zwiadowcze nabyte wśród swoich „czerwonych braci” w indiańskim plemieniu Szawenezów. A jeszcze później trafiłam na informacje, że całe to indiańskie pochodzenie zostało przez bohatera i jego matkę… wymyślone. Nawet jeśli to zwykłe konfabulacje, to… jakie piękne i rozwijające wyobraźnię.

W szkole średniej rzadziej zachodziłam do skórzeckiej biblioteki, ale wiele razy korzystałam    z jej zasobów, gdy dla mnie zabrakło egzemplarzy w tej szkolnej, przy Floriańskiej 10. Nie zerwałam kontaktów nawet w czasie studiów. Wakacje, zwłaszcza czas żniw, obowiązkowo spędzałam u Rodziców, pomagając przy pracach polowych. Wolne chwile poświęcałam na lekturę, więc co jakiś czas w niedzielę po mszy, zachodziło się do pana Józefa. Zwłaszcza jedne wakacje zapadły mi w pamięć.

Na  drugim roku studiów w sesji letniej ktoś wpadł na „genialny” pomysł, by jeden                            z egzaminów przesunąć na wrzesień. O tym, że w pomyśle nie było nic genialnego szybko się przekonaliśmy. Jeszcze lipiec zleciał w miarę przyjemnie, ale w sierpniu myślało się już tylko o tym zaległym egzaminie. Inni jechali nad wodę albo na wczasy, a ja siedziałam w książkach. Dobrze że biblioteka była tylko dwa kilometry od Stanów. Pamiętam, jak w którąś niedzielę, szłam do kościoła, bo większość wtedy tę drogę pokonywała na piechotę. Pod pachą taszczyłam dwie grube księgi, żeby je zwrócić i wypożyczyć kolejne. Szła ze mną do Skórca koleżanka, równolatka. Tyle tylko, że ona niosła na rękach swoje dwuletnie dziecko. Patrząc na nią, naszła mnie refleksja, jakie to różne ciężary ludzie dźwigają, jak to się różnie ludziom układa życie. Może gdybym nie dostała się na studia, też wyszłabym po maturze za mąż i też dźwigałabym  w tym czasie jakiegoś potomka. Nie było to tak całkiem oderwane od życia, bo wiem, że moi Rodzice z innymi znajomymi zgadywali się, czyby tak swoich dzieci nie połączyć, a syn tamtych był ode mnie dwa czy trzy lata starszy.

Nie byłam na pogrzebie pana Józefa Weredy. Nie było mnie wtedy w Stanach. Wiem tylko, gdzie ma grób na skórzeckim cmentarzu. Jest dobrym wspomnieniem z mojego dzieciństwa  i młodości. Może to tam, w bibliotece „na dołku”, pod okiem bibliotekarza – pasjonata rozwinęła się moja miłość do słowa pisanego? Tak prawdziwa i tak silna, że kiedy dojrzałam, sama chwyciłam za pióro i zaczęłam utrwalać dla potomnych usłyszane opowieści.

Wiesława Kwiek – poetka i pisarka, autorka m.in. zbioru opowiadań „Mgliste sny minionych dni”, pochodząca z miejscowości Dąbrówka-Stany.